7/17/2016 0

Wspomnień cd.


Słodkie, beztroskie dzieciństwo, pełne miłości, bezpieczeństwa i spokoju.
W otoczeniu zielonej, bajkowej przyrody, moja własna idylla. 
Idylla, którą tworzyli dla mnie najbliżsi.

Każdego lata, nie codziennie, ale dość często, mama zabierała mnie na piknik, na łąkę, tuż pod lasem. Mama rozkładała duży koc w czarno-czerwoną kratkę. Na kocu stawiała wiklinowy, duży koszyk, w którym były kanapki, świeżo upieczone bułeczki drożdżowe, owoce, sok malinowy oraz inne smakołyki. Kiedy ja biegałam po łące, zrywałam stokrotki i plotłam z nich wianki, mama opiekuńczym wzrokiem spoglądała na mnie, a nierzadko też włączała się do zabawy. 

To właśnie Ona wszystkiego mnie nauczyła. Pokazała jak wplatać w siebie kwiatki tak, by powstał wianek. Pokazała jak odróżniać grzyby jadalne od trujących, łapać chrabąszcze, gdy dziadek szedł na ryby i potrzebował przynęty. Wdrażała w obcowanie z przyrodą, dzięki Niej potrafię ją szanować, dbać o nią i wystrzegać się niebezpieczeństw.

Dbała o mnie bardzo, jakbym była Jej największym skarbem. Po czasie zrozumiałam, iż te pikniki służyły przede wszystkim temu, bym w końcu coś zjadła. Z opowieści członków rodziny wiem, że od urodzenia miałam 'jadłowstręt'. Po zabawie na świeżym powietrzu, w końcu udawało się mamie coś we mnie 'wmusić'. Oczywiście mój 'jadłowstręt' nie obejmował słodyczy, szczególnie czekolady, którą mogłabym jeść tonami. I tak mama, babcie, dziadkowie oraz wujostwo, przy każdej okazji, próbowali mnie podkarmiać z opłakanym skutkiem. Po jakimś czasie odpuszczali, widząc, że jestem uparta jak osioł, niereformowalna w tej kwestii. 
W późniejszym okresie nabrałam apetytu i jadłam, jak to się mówi za dwóch.

Wycieczki w góry były rodzinną tradycją. Uwielbiałam ten rodzaj aktywnego wypoczynku i te zachwycające, zapierające dech w piersiach widoki. Sudety są piękne o każdej porze roku. Fascynująca mieszanka gór, skalnych parków i kamieniołomów. Do tego tajemnicze jaskinie, kopalnie, strome urwiska, przełęcze i zapomniane już podziemne korytarze. 
Tak więc, wędrowaliśmy po górach wyznaczonymi szlakami, otoczeni dzikim, intrygującym, wzbudzającej respekt i podziw ekosystem. 
Zazwyczaj dzielnie wędrowałam, nie narzekając, nie skarżąc się na nic i nie marudząc, ale bywały momenty, gdy bolały mnie nogi i wtedy niósł mnie ojciec.

Nie mam zbyt wielu wspomnień z Nim związanych, niestety.
O tym jednak innym razem.

Wspominałam o małej górce, którą mieliśmy koło domu i w czasie zimy zjeżdżaliśmy z niej na sankach, otóż około pięciuset metrów od miejsca, gdzie mieszkaliśmy, była inna górka, ba, to była duża góra. 
Ubrana 'na cebulkę', z ciepłą czapką, szalem i rękawiczkami, dzielnie ciągnąc za sobą sanki, wspinałam się pod górę, nie mogąc doczekać się zjazdu. Pamiętam te pełne podniecenia momenty. Zjazd oczywiście nie trwał długo, nieporównywalnie krócej od wspinania się na górę, ale był pełen pisków, krzyków i rzecz jasna wywrotek. Zabawa zawsze była przednia.
Po powrocie do domu, babcia już czekała na nas z ciepłą strawą i gorącą herbatą z sokiem malinowym lub cytryną. 
Po przekąszeniu (nie mogłabym tego nazwać zjedzeniem) ciepłego dania, biegłam na piętro, do pokoju z piecem kaflowym i siadałam tyłem, opierając się plecami o piec.
 Przypominam sobie to przyjazne uczucie ciepła.

Kolejnym uroczym wspomnieniem są wakacje u moich drugich dziadków, w domu rodzinnym mojej mamy. Praktycznie każdego lata spędzałam tam po kilka tygodni. Dziadek, niezwykle kochany, wyrozumiały i serdeczny człowiek, był zupełnym przeciwieństwem mojej babci. Nie to, że babcia była złą osobą, absolutnie, babcia po prostu miała inny charakter. Wiele przeszła, gdy była małą dziewczynką i te dramatyczne przeżycia tak Ją ukształtowały. Kochała mnie bardzo, tego jestem pewna, tylko nie okazywała mi tego tak ostentacyjnie jak inni. W domu rodzinnym mamy, wszystko było zorganizowane czasowo. Codziennie o tej samej porze posiłki, ta sama godzina, gdy trzeba było iść spać, czy też wstać. Niedzielne msze były wręcz obowiązkiem. 
Przed domem płynęła niewielka rzeczka, w której czasami wolno mi było się kąpać. W tej samej rzeczce dziadek łowił ryby. 
Był też duży sad usytuowany na górce około trzystu metrów od domu dziadków. Chodziliśmy tam na dzikie czereśnie, słodkie i pyszne. Wspinałam się na drzewa (nie za wysoko), siadałam na gałęzi i zajadałam czerwono-bordowymi owocami plując pestkami na ziemię. W drodze powrotnej mijaliśmy piękne, malownicze pola makowe, rzepakowe i pola z kukurydzą.
Wstyd się przyznać, odrobinkę szabrowaliśmy, tylko odrobinkę, kilka kolb. Babcia gotowała je dla nas, a potem zajadaliśmy się złotymi ziarenkami z masłem i solą. 
Zazwyczaj byłam grzeczna i posłuszna, nie sprawiałam większych problemów. Jednak jak to dziecko, zdarzało mi się coś zbroić.
 Np. pewnego sierpniowego dnia wybrałam się na pieczarki, na pole tuż obok domu dziadków. Przeskoczyłam przez niewielki murek i z zadowoleniem wycinałam, 'pożyczonym' od dziadka nożykiem pieczarki. Kiedy miałam już pełną reklamówkę i szykowałam się do przeskoku przez murek, ktoś złapał mnie w pasie i postawił przed sobą. Był to sąsiad dziadków, który hodował pieczarki na swojej działce. 
Zabrał mi oczywiście moje cenne łupy, a ja ze strachu, że naskarży babci, resztę dnia spędziłam w łóżku pod kołdrą. Sąsiad nie wydał mojego występku, co wtedy wydawało mi się wybawieniem.
Kiedy wracałam do domu, byłam już bardzo stęskniona do mamy i po pierwszych powitaniach reszty rodziny, kilkadziesiąt minut spędzałam w ramionach mamy, a Ona tuliła mnie, kołysała i całowała w czoło.

Do pewnego momentu moje dzieciństwo było prawdziwą idyllą, swoistą utopią, niezagrożoną złem zewnętrznym i bezpieczną. Wtedy jeszcze myślałam, że wszyscy moi najbliżsi są tak szczęśliwi jak ja. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, iż dorośli miewają problemy, kłopoty, tzw. sprawy dorosłych, lecz tak bardzo mnie chronili, że nie dotykało mnie to, co naprawdę się działo.
Powinnam być wdzięczna mamie za tę ochronę, dzięki temu, z okresu wczesnego dzieciństwa, większość wspomnień to wspomnienia przyjemne. Z drugiej jednak strony wolałabym być przygotowana na to, co zdarzyło się później, ale czy można być przygotowanym na coś takiego?

Niedziela. Obiad gotowy, pyszny deser lodowy także i rzecz jasna biała bez cukru już paruje w białym kubku z lekko uszczerbionym uchem. I finito, więcej nic dziś nie robię! 
Lenię się resztę dnia, taki mam plan.


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2017 shesha pisze